piątek, 3 kwietnia 2015

Prolog - "Ostatni dzień"

Ostatni dzień, który spędziłam z rodziną, zanim rozpętało się piekło wcale nie był zwyczajny. Od rana miałam przeczucie i nie tylko ja, że coś się kroi. Nawet irytujący facet w porannych wiadomościach mówił tak dziwnie i dziwnie się zachowywał. Wszystkie ptaki pouciekały z Londynu. Po drodze przed moim domem jeździło dzisiaj niezwykle mało samochodów.

Obudziłam się równo o 6:00, co zdarzało mi się rzadko. Zwłaszcza w sobotę. Dzień był pogodny, słońce świeciło wyjątkowo jasno. Kiedy weszłam do kuchni panowało tam typowe zamieszanie. Moja mama biegała po pomieszczeniu w te i z powrotem próbując ogarnąć panujący tu bałagan.
Smażyła coś na patelni, chyba frytki. W kuchni było parno i duszno. Odgłos skwierczącego oleju zagłuszał audycję radiową, której uważnie słuchałam. Mówił głos kobiecy, bardzo wysoki. Nie wiedziałam o co chodzi, ale i tak słuchałam. Mój ojciec był już w pracy, wyjechał kilka minut wcześniej.

Razem z mamą w ciszy jedliśmy frytki. Złote włosy Mavis (bo tak miała na imię mama) były ułożone w kok z tyłu głowy. O dziwo w ogóle nie przypominałam swojej mamy. Ona - dorosła kobieta z długimi, blond włosami i cudnymi zielonymi oczami w ogóle nie przypominała mnie - chudej, wysokiej brunetki o zielonych oczach. Trzeba przyznać, że jak na szesnastolatkę wyglądałam kobieco. Moi znajomi spod monopolowego twierdzili, że to palenie sprawia, że wyglądam dorośle. Tak naprawdę, to zawsze wyglądam dorosło. Nawet jako dziecko nie byłam dzieckiem.

Po zjedzeniu czubatego talerza pociętych ziemniaków wróciłam do pokoju. Koniecznie musiałam zadzwonić do Stephanie, swojej "koleżanki z klasy". Tak przynajmniej ją nazywałam. Jednak w cale nie byłyśmy przyjaciółkami. Aby uważać kogoś za przyjaciela należy mieć do tego powód. Trzeba dobrze go poznać i pozwolić, żeby ta druga osoba też dobrze cię poznała. Ja nigdy nie poznałam odpowiedniej osoby. Pamiętam, jak kiedyś nasza nauczycielka powiedziała : " Znaleźć przyjaciela to prawdziwa sztuka". Święte słowa, pani nauczycielko. Święte słowa.

Więcej na temat wcześniej wspomnianej koleżanki - Stephanie (pseudonim Larwa) miała 18 lat i długie blond włosy. Bozia hojnie ją obdarowała, jeżeli chodzi o piękno, ale gorzej już z  rozumem. Larwa mieszka w centrum Londynu i ma mnóstwo hajsu. Trzymam z nią, ponieważ... no właśnie to w sumie tylko dlatego, że ma dużo pieniędzy.

Stephanie stwierdziła, że możemy się spotkać o siódmej pod "Alkoholami Mirodo" dwie przecznice od mojego domu. Mavis postanowiła uciąć sobie drzemkę, więc przez kilka godzin mogłam być zbuntowaną nastolatką i pić palić papierosy z koleżanką w zaułku. I tak też zrobiłam.

Powód, dla którego się buntowałam był oczywisty. Dwa lata temu bawiłam się przed domem. Sama. Pokłóciłam się z przyjaciółką (czytaj: swoją wredną znajomą z czasów podstawówki) i byłam skazana na samotną zabawę. Nigdy nie lubiłam samotności. Bałam się samotności. Ale i tak wmawiałam sobie, że wcale nikogo nie potrzebuje. Wyciągnęłam gumową piłkę w kolorze turkusowym i zaczęłam sama z sobą grać przed blokiem w nogę. Gdy piłka poturlała się na drogę ruszyłam z nią. Uderzył mnie samochód. Przeleciałam przez pojazd jak szmaciana lalka. Upadłam na asfalt. Leżąc tak bezwładnie na drodze mnie olśniło. Zrozumiałam, jak bardzo życie jest kruche i że każdego dnia mogę zginąć. Połamałam tyko kilka żeber, alei tak wzięłam to za ważną życiową nauczkę.

Tak więc od tamtej pory żyję pełną gębą. Nie zabieram sobie żadnych prostych przyjemności. Dla jasności - palenie i picie również zaliczały się do tych przyjemności.

Kilka minut przed siódmą wyszłam z domu i ruszyłam prosto do sklepu na skrzyżowaniu dwóch ulic Avene i Roard. Ogromny napis przed wejściem do sklepu głosił: " ALKOHOLE MIRODO. ZADOWOLENIE GWARANTOWANE". Stephanie jeszcze tam nie było. Wymacałam w kieszeni płaszcza fałszywy dowód osobisty, którym posługiwałam się podczas zakupu. Wcale go nie potrzebowałam, bo Larwa miała skończone osiemnaście lat i dowód osobisty. W każdym razie z dowodzikiem czułam się... bezpieczniej.

Wtedy nadeszła. Stephanie z toną tapety na twarzy. Włosy fruwały wokół jej głowy. Larwa założyła na siebie krótką do 2/3 bioder sukienkę, która odsłaniała całe jej nogi, wydepilowane do takiego stopnia, że aż się świeciły. Na jej szyi powiewał szaliczek z liska. Gdybym jej nie znała uznałabym ją za prostytutkę. No i tak mniej więcej wyglądały jej codziennie stroje.

Podchodząc do mnie wyciągnęła ze swojej podręcznej torebeczki paczkę papierosów i zapalniczkę. Kiedy do mnie mówiła,w jej ustach już podskakiwał rozpalony papieros.
-Chcesz? - zapytała, wyciągając w moją stronę pudełko z papierosami.
Bez słowa wzięłam od niej zapalniczkę i tą nikotynową truciznę.
-Kupuję sobie pół litra. Co ty chcesz? Może winko malinowe? - zażartowała Larwa
-Kup mi piwo. - odparłam.

Tak wiem, co możesz sobie pomyśleć Drogi Czytelniku. Jesteśmy tylko jakimiś głupimi gimbuskami, które uciekają z domu,  kupują alkohol i go w siebie wpychają razem  z papierosami, ponieważ są zbyt głupie, a by znaleźć sobie coś mądrzejszego, zapewniającego rozrywkę na tym świecie. Masz nawet rację. Jesteśmy głupie, bo krzywdzimy rodziców. Jesteśmy głupie,bo pijemy i ubieramy się jak prostytutki ( a w sumie to tylko Stephanie).

Czekając na Larwę bawiłam się leżącą na ziemi puszką. Ktoś przebiegł obok, najwyraźniej spanikowany. Miałam to gdzieś. Ktoś słuchał One Direction przez radio. Nigdy za bardzo nie przepadałam za tym zespołem, ale ten kawałek był akurat spoko.
Kiedy Stephanie wyszła ze sklepu była wściekła. Furia wykrzywiała jej twarz. Nie ukrywam, przeraziłam się troszkę.
-Co się stało?- zapytałam starając się udawać jak najmniej zainteresowaną.
-Nigdy nie uwierzysz co?! - krzyknęła. Kilka osób obejrzało się za nami. Czułam rumieniec na twarzy- Ta baba nie chciała mi sprzedać pół litra! MENDA!
Czułam spojrzenia ciekawskich przechodniów na plecach. Wwiercały mi się w łopatki. Nie miałam ochoty zostać tu ani chwili dłużej.
-Hej, nie denerwuj się. Pójdziemy do baru. Bez nerwów.
No i poszłyśmy. Fałszywy dowód osobisty nareszcie na coś się przydał.

Pijąc już po kilku minutach Larwa była nieźle wstawiona. W pomieszczeniu byłyśmy prawie same, oprócz dwóch facetów siedzących dwa metry od nas przy stoliku i pijących piwo.
Sama byłam jeszcze trzeźwa, kiedy wszyscy w barze zamarli. Na początku nie wiedziałam o co chodzi. Wszyscy patrzyli przez ogromne okna na ulice. Potrzebowałam chwili, żeby dostrzec źródło zamieszania.

Za szybą sunął ospale jakiś gość. Ciuchy miał podarte, cały był zielony. A przynajmniej na takiego wyglądał. Wydawał z siebie nieokreślonego rodzaju stęknięcia. Po koszulce spływała mu krew. I wcale nie jakaś stróżka. Cały był we krwi. Przeszedł obok baru i poszedł dalej.
Najpierw przyszło mi na myśl, że moją sielankę przerwała ofiara jakiegoś poważnego wypadku samochodowego. Jeden z facetów siedzących dwa metry od nas zerwał się na równe nogi.Chyba chciał temu faciowi pomóc, czy coś. W każdym razie wybiegł. Kiedy po trzydziestu minutach nie przyszedł jego kumpel też czmychnął.
-Słuchaj, Stephanie. Musimy się zmywać.  Za dziesięć minut dziesiąta. Zaraz mama się obudzi. No wiesz...
Ale Larwa była tak pijana, że zapadła w głęboki sen. Zapłaciłam jej pieniędzmi po czym wzięłam ją pod ramię i wyniosłam z lokalu. Nie wiedziałam gdzie mieszka,więc zadzwoniłam do jej chłopaka, którego imienia nie pamiętam, żeby ją zabrał.

Siedziałyśmy na krawężniku, a w sumie to ja siedziałam, bo Larwa zwinęła się w embrion i spała. Chłopak Stephanie obiecał zjawić się za pięć minut, ale się spóźniał. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy się zjawił i bez słowa zabrał Larwę do auta.

Nigdy więcej jej nie widziałam.

Zesrana, że pewnie matka się obudziła, grzałam do domu, aż mi się tenisówki wypaliły. Po drodze zwróciłam uwagę na absolutny brak śladów po jakimkolwiek wypadku. Przypomniał mi się tamten zakrwawiony psychol spod baru i zaczęłam się zastanawiać, co właściwie się z nim stało.

Od razu, gdy przekroczyłam próg domu wiedziałam, że coś jest nie tak. Światło w pokoju mamy było zapalone, ale nigdzie jej nie było.
-Mavis! - zawołałam mamę po imieniu, bo tak miałam w zwyczaju.
Odpowiedziała mi złowroga cisza.

Całe pięć godzin między godziną dziesiątą, a piętnastą spędziłam w domu sama. Oglądałam w telewizji durne reality show i jadłam lody. Mamy wciąż nie było. Zaczęłam się denerwować. Gorączkowo próbowałam się do niej dodzwonić. Odpowiadała mi głucha cisza. Około 15:26 zgasło światło. W panującym mroku wciąż mordowałam swój telefon, aż w końcu on też się rozładował.

Nareszcie około 16 godziny prąd wrócił. Gdy telewizor się uruchomił natychmiast zauważyłam, że lecą wiadomości, chociaż to nie była pora na wiadomości. Reporter wyglądał na rozhisteryzowanego. Co chwila wycierał sobie czoło beżową chusteczką. W reszcie się odezwał:
-Proszę Państwa. Nadajemy teraz bardzo ważny komunikat. Otóż dnia dzisiejszego, 14 marca 2015 roku nadszedł koniec rasy ludzkiej. Wydarzenia rozgrywające się teraz na ulicach Londynu są nie do opisania. Sceny rodem z filmu o zombie. To zabrzmi śmiesznie, ale wybuchła Apokalipsa Żywych trupów.

Nie mogłam powstrzymać śmiechu. Gdyby nie fakt, że reporter brzmiał i zachowywał się bardzo wiarygodnie to w życiu bym nie uwierzyła w "Apokalipsę żywych trupów". Na początku uznałam to za żart.
A potem ekran rozbłysł scenami chodzących umarlaków i policjantów. Żywi strzelali do zombie i barykadowali ulice samochodami. Armie umarłych nie imały się niczego. Rozpoznałam w tle napis przed drzwiami "Alkoholi Mirodo". Zatkało mnie. Podbiegłam do okna w kuchni, które znajdowało się pomiędzy szafkami, aby lepiej przyjrzeć się sytuacji.

Ujrzałam chordy zombiaków krążących po ulicach. Panował chaos. Niektóre budynki płonęły, inne były plądrowane przez szalejących przechodniów (tych żywych i martwych). Ja natomiast stałam osłupiała. Myślałam o Larwie, o mamie, o tacie. Bałam się jak sześciolatek zagubiony w supermarkecie. Patrząc na krew, która spływała do studzienek strumieniami powstrzymywałam odruch wymiotny.

Na chodniku leżało multum odciętych głów martwych osobników, których było coraz więcej. Natychmiast wyszłam z osłupienia, kiedy ktoś szarpnął mnie za ramię.
-Ann, do cholery!
To była mama. Odetchnęłam z ulgą. Beżową kurtkę miała w krwi, włosy niedbale falowały jej wokoło głowy. Rzuciła na podłogę siatki wypełnione jedzeniem. Najwyraźniej była w sklepie kiedy się zaczęło. Ona potrafiła zawsze być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.

Strach ustąpił miejsca logicznemu myśleniu. Zaczęłam kalkulować i zdałam sobie sprawę, że trzeba zabezpieczyć mieszkanie, a najlepiej cały blok. Przez okna w naszym mieszkaniu nie było widać wejścia do bloku, więc nie wiedziałam, czy ktoś tu wszedł (żywy lub martwy).
Mavis orzekła, że gdy wchodziła drzwi do bloku były otwarte, ale ona je zabarykadowała wedle swoich możliwości. Wychodząc mijała Pana Wilkinsa, który urządził sobie szybką ewakuację. Znając sąsiadów, to pewnie inni też uciekli.
Uciekli prosto w korki pod Londynem, o którym mówili w telewizji, tym samym skazując się na śmierć.

Mama wyciągnęła z kredensu strzelbę. Powiedziała, że ojciec trzymał ją na "specjalne okazje". Z bronią w ręku zeszłyśmy na dół. Było po osiemnastej. Ogień na chodnikach wciąż płonął, ale ludzi było niewielu. Zaczęło się ściemniać. Wszyscy albo pouciekali, albo umarli. Mimo braku ludzi na ulicach pełno było mutantów (bo tak ich nazwałam). Trwali w czymś w rodzaju czuwania.

Poprawiając barykadę (czytaj: zastawiając drzwi dechami i krzesłami) mogłam się im lepiej przyjrzeć. Mama się bała i kazała mi się śpieszyć. W końcu poszła, by zastawić drzwi z drugiej strony bloku. Potem miałyśmy przybić dechy gwoździami, które należały do mojego taty. Na razie robiłyśmy co w naszej mocy, aby się zabezpieczyć.

Apropos mojego domu - była to całkiem nowa kamienica, dwupiętrowa. To znaczy nie była największa, więc nie można było jej nazwać kamienicą. Był to po prostu budynek przystosowany do zamieszkania dla góra sześciu rodzin.
W ten skład wchodzili: Państwo Simps (matka, ojciec i dwójka dzieci w wieku przedszkolnym), Pan Danvers (samotny ojciec, który po śmierci żony w wypadku samochodowym opiekował się synem), Państwo Paters (bezdzietne małżeństwo), Państwo Waters (czyli moja rodzina) no i samotny staruszek Pan Wilkins. Szóste mieszkanie stało puste odkąd jego właścicielka (której nazwiska nie pamiętam) wyzionęła ducha.

Sprawdziliśmy okna w mieszkaniu Pana Wilkinsa i Pana Danvers. Nie było ich. Ewakuowali się. Okna były zamknięte. Zdecydowaliśmy, że resztą zajmiemy się jutro. Do sprawdzenia jest jeszcze piwnica. Ale to następnego dnia. Słuchając jęków mieszańców, którzy próbowali pokonać naszą barykadę weszliśmy do naszego domu.
Nikt z nas nie spał.
To była najbardziej niespokojna noc w moim życiu.